Nie
kocham Evana. Ciągle to powtarzam. Przynajmniej samej sobie, bo obnoszenie się
z tego typu oświadczeniem nie byłoby zbyt taktowne. Czasami go nienawidzę.
Wyobrażam sobie jak rozmawiam z jego żoną, jak z detalami opowiadam o romansie,
wymieniam miejsca, do których mnie zabrał, wtrącam jakieś szczegóły z ich pożal
się Boże pożycia małżeńskiego, żeby móc przy tym zrobić usatysfakcjonowaną
minę, która mówiłaby: „tak, wiem o tym wszystkim”. Wybrałam już nawet strój, w
którym miałabym jej o wszystkim powiedzieć, bo oczywiście musiałabym wyglądać iście
seksownie, żeby od razu było wiadomo dlaczego się mną zainteresował. Czerwona
sukienka z głębokim dekoltem, szpilki. Jestem do bólu szablonowa, ale chyba nie
dałoby się tego zrobić w lepszy sposób.
Tak
naprawdę nie wiem co sprawiło, że Evan zwrócił na mnie uwagę, ale jak mniemam,
ma chłopak swój typ – młoda i głupia. Dobra, może trochę przed nim udawałam,
zwłaszcza na początku. Każdy facet lubi, gdy łaskocze się jego ego, więc dosyć
często padało z moich ust „och, naprawdę?”, „nie miałam pojęcia!”, „nigdy o tym
nie słyszałam”. Później pozwoliłam sobie na odrobinę szczerości i teraz jestem
bardziej cyniczna, właściwie wkroczyłam już chyba w fazę skończonej zołzy. Najwyraźniej
mu to odpowiada. Mówi, że lubi kobiety z charakterkiem. Lubi podrapane plecy i
lubi nasze kłótnie, które kończą się takowymi zadrapaniami. Jestem „kobietą z
charakterkiem” i kurczę, odpowiada mi ta wersja samej siebie.
Nie
kocham Evana, dlatego nie potrafię zrozumieć, dlaczego właśnie wygłosiłam
deklarację o całkowicie odmiennej treści, bez tego nieszczęsnego „nie” na
początku zdania. Jasna cholera. Nie dość, że coś takiego padło z moich ust po
raz pierwszy (serio, serio), to jeszcze było kłamstwem. Spanikowałam, dobra?
Spanikowałam, bo Evan stwierdził, że lepiej będzie, jeśli od siebie
odpoczniemy, a ja nie byłam na to gotowa. Jeszcze nie teraz. Jasne, w teorii
strategia odrywania plastra, no wiecie, zasada „szybko i bezboleśnie” wydaje
się tą najbardziej odpowiednią, ale z niektórymi uzależnieniami trzeba
postępować ostrożnie, lepiej stopniowo zmniejszać dawkę niż odciąć się
całkowicie i narazić się na narkotykowy odpowiednik efektu jojo.
Od
chwili, w której powiedziałam to nieszczęsne „kocham cię”, przyglądał mi się z
zatroskaną miną, tak jak patrzy się na dziecko, które ogłasza, że nie może
pójść do szkoły, bo ma gorączkę. Jakby stwierdził, że coś ze mną nie tak. I
wtedy to do mnie dotarło. Było mu mnie żal. Pewnie myślał sobie: „złotko, to
nic dla mnie nie znaczyło”. Szukał słów, które wyraziłyby to w odpowiednio delikatny,
aczkolwiek dosadny sposób. Rany, to miał być koniec? Nie spodziewałam się, że
tak to będzie wyglądało. Do bólu kiczowato. On, spoglądający na mnie zza
ramienia, w pośpiechu zapinający koszulę. Ja –chwytająca się brzytwy. Gdyby
mnie uprzedził, że tego wieczora będę tonąć, zrobiłabym to, cholera, w bardziej
kusym bikini.
Nie
chciałam go. Nie chciałam jego durnej fryzury, której nie powstydziliby się
Beatlesi, nie chciałam wydatnych ust i całego przesyconego arogancją jestestwa,
ale wyobrażanie sobie go z inną to już całkiem inna sprawa. O ile do tego, że
była w jego życiu pani Walker zdążyłam już przywyknąć, to wiedziałam, że prędzej
czy później znajdzie się jakaś Chloe 2.0. i kurczę, tego nie mogłam już
zdzierżyć. Znalazłam się na przegranej pozycji i nie miałam na to wpływu. Od
początku do końca o wszystkim decydował tylko i wyłącznie on. Ot, od czasu do
czasu dawał mi jakieś pozory kontroli, żebym myślała, że ta relacja jest taka
do bólu obustronna.
Na pierwszym
spotkaniu zamówił za mnie gin z tonikiem. I później już zawsze serwował mi ten
nieszczęsny gin z tonikiem, mówiąc, że to nasz drink. Nasz mały rytuał. Nie
cierpiałam tego. Gin o posmaku mydlin i gorzki tonik, cóż za połączenie! A
jednak tego dnia zgodziłabym się wypić całą cysternę tego ustrojstwa, byleby
tylko uniknąć tej rozmowy (dobra, to fizycznie niemożliwe, ale wiecie co mam na
myśli).
-
Rozumiem. Jesteś kochankiem. Ale o dziwo jesteś też tatuśkiem. Ja jestem tylko
kochanką. Może to i strategia stabilna ewolucyjnie, ale…
-
Martwię się o ciebie – uciął mój socjobiologiczny wywód, chwytając mnie za
rękę. Zrobił to tak niespodziewanie i pewnie, że niemal zmroził mnie jego
dotyk. Szybko ją wycofałam. Gdybym brała udział w wyścigach w ubieraniu się, to
ja i mój szary, wełniany sweterek nie mielibyśmy sobie równych. Naciągnęłam
rękaw na dłonie i spuściłam wzrok. - Nie mówię, że tego właśnie chcę. Sugeruję
tylko, że najpierw powinnaś doprowadzić się do porządku. Oboje powinniśmy – ze
skupieniem wymalowanym na twarzy, uważnie artykułował każde zdanie, ostrożnie
stąpając po słowach, jakby bał się, że gdy padnie „słowo-klucz”, rzucę się na
niego z obcążkami do paznokci. Nie wiem, w sumie ten scenariusz na tamtą chwilę
jak najbardziej mógłby się sprawdzić, gdyby tylko ktoś w odpowiednim momencie
podsunął mi ów potencjalne narzędzie zbrodni do ręki.
To
nie tak, że wreszcie zamilkł, ale w tym momencie przestałam go słuchać. W
głowie pobrzmiewała mi piosenka „99 problems” Jaya-Z. I've got 99 problems but a bitch ain't one. Ja byłam jego bitch. A
on próbował się pozbyć problemu. Wspomniał coś o napiętym grafiku w pracy. I o
podejrzliwości pani Walker. Po raz pierwszy w natłoku informacji przemycił jej
imię. Jessica. Moje wyrzuty sumienia miały teraz nie tylko adres, telefon
domowy i łóżko, dzielone z Evanem. Moje wyrzuty sumienia zyskały duży biust,
ładnie zakreśloną talię, a na imię im było: Jessica. Do tej pory specjalnie się
nad tym nie zastanawiałam. Ba, nawet nie do końca traktowałam ją jako osobę.
Była raczej odległą koncepcją. A teraz pojawiła się w moim życiu, żeby sprzedać
mi porządnego kopniaka w twarz, chociaż, jak sugerował mój lewy nadgarstek – i
tak już nie było ze mną najlepiej (nigdy się nie cięłam, ale miałam ten brzydki
nawyk wbijania paznokci w skórę, ilekroć „chciałam coś poczuć” i tym razem trochę
mnie poniosło, nie wyglądało to dobrze). Kiedy wyobrażałam sobie jak wpadam do
ich mieszkania i biorę panią Walker na słówko, skupiałam się tylko i wyłącznie
na moim monologu. Jako że moja relacja z jej mężem była od początku do końca
czymś skrajnie nieodpowiednim, starałam się wypierać z myśli całą tę część,
która czyniła mnie skończoną bitch i właściwie koncentrowałam się tylko na tym,
by przedstawić Evana w niekorzystnym świetle, ale przecież w jej oczach to ja
byłam suką, próbującą zrujnować jej dotychczasowe życie.
Moment
realizacji. Znowu trzymałam rękę na spuście rewolweru, wycelowanego w moją
głowę, ewentualnie stopę. Samozniszczenie. W tym jednym byłam naprawdę dobra. Jeden
krok do przodu, dziesięć kroków w tył.
-
To nic takiego. Wiesz, że jestem kłębkiem nerwów.
-
Nie chodzi tylko o to. Spotykasz się z kimś? Przypadkiem zauważyłem fragment
wiadomości na twoim telefonie.
„Przypadkiem”
– muszę go pochwalić za genialny dobór słów. Ja „przypadkiem” podsunęłam mu ów
dowód łajdaczenie pod nos. Kojarzycie smsy, które pisałam praktycznie sama do
siebie? Tak naprawdę od samego początku nie chodziło mi o to, żeby po pijaku
wyświadczyć przysługę Jonowi Toralowi. Chciałam ukarać Evana za to, że nie
poświęcał mi w ostatnim czasie wystarczająco dużo uwagi. Część mnie była też
zapewne ciekawa jego reakcji, jeszcze inna część pragnęła przetestować jego
cierpliwość, być może nawet doprowadzić do zerwania. Dlatego tak bardzo się w
to wkręciłam.
***
Dziesiąty
kwietnia. Dzień po moich urodzinach. Przy porannej herbacie odpowiedziałam na resztę
wiadomości z życzeniami. Nie było porozrzucanych po podłodze ubrań, a w moim
łóżku nie znalazłam nagiego mężczyzny tuż po przebudzeniu. Koło łóżka leżał za
to napoczęty słoik masła orzechowego. Uznałam to za dobry znak, chociaż widok
jedzenia nieco mnie zemdlił. Może i jestem cliché, ale przynajmniej nie
wyjętym-z-filmu-dla-nastolatek- cliché.
„Przepraszam,
na śmierć zapomniałem” – tak rozpoczynała się jedna ze wspomnianych wiadomości.
Wysłana kilka minut po pierwszej, czyli już dziesiątego.
Pieprz
się, Evan, odpowiedziałam w myślach w chwilę po jej otrzymaniu i zabrałam się
za kolejnego drinka, ale żadna porcja alkoholu nie dodała mi na tyle odwagi,
żeby przeczytać całość. A później powiadomienie na ekranie telefonu zostało
zastąpione następnym i mogłam go już spokojnie ignorować bez wyrzutów sumienia.
To był mój dzień, a mówiąc dokładnie – moja noc. I've got 99 problems but a bitch ain't one.
Zaletą posiadania kilku przydatnych koneksji w
Londynie było to, że na moim przyjęciu urodzinowym, którego zorganizowanie
zajęło kilkanaście minut (w stu procentach spontaniczna decyzja) i jednego
drinka, wypitego w odpowiednim towarzystwie, znalazło się parę interesujących
osób. Wiadomo jak to działa. Anne znała kogoś, kto znał kogoś, kto znał Hectora
(nie musiałyśmy więc zwrócić się bezpośrednio do niego, żeby przytargał swoje
umięśnione cztery litery na ten event). Tak to się zazwyczaj zaczyna i – jak w
moim przypadku – kończy. Anne miała też do dyspozycji mieszkanie ojca, którym
miała się opiekować pod jego nieobecność i które postanowiła trochę sprofanować.
Brzydsza
koleżanka Hectora (w ramach przypomnienia: Jon) też tam była.
-
Zabłądziłeś? Birmingham jest gdzieś tam – obróciłam się wokół własnej osi i
palcem wskazującym zaznaczyłam w powietrzu kilka punktów, żeby broń Boże nie
domyślił się jak bardzo znikoma jest moja orientacja w terenie. Uśmiechnął się,
mamrocząc pod nosem coś na kształt urodzinowych życzeń. Wykorzystałam go, żeby
wzbudzić zazdrość w Evanie i nie czułam się z tym najlepiej, nawet jeśli ta
drobna manipulacja była istotnie /drobną/ manipulacją. Poczułabym się z tym
jeszcze gorzej tylko wtedy, gdyby był dla mnie miły, więc postanowiłam go jakoś
spławić. I właśnie wtedy, gdy wypatrzyłam Annie, niosącą pokaźną wieżę,
zbudowaną z kilku papierowych pudełek, na których widniało logo popularnej
pizzerii i chciałam to wykorzystać jako ten „wygląda jakby potrzebowała mojej
pomocy” rodzaj wymówki, on wyciągnął zza pazuchy słoik masła orzechowego i
wręczył mi go, wyraźnie skonsternowany. Jak później przyznał – bał się mojej
reakcji. Parsknęłam śmiechem. Moja bio na istagramie głosiła wtedy: „Arsenal
jest w mojej krwi, tak samo jak masło orzechowe”.
Jeżeli
istnieje coś, co jest w stanie rozczulić moje sucze, przesączone cynizmem
serce, to są to właśnie przemyślane prezenty, takie, które krzyczą: „znam cię”,
„wiem o tobie więcej niż mogłoby się wydawać” (albo i „wiem cokolwiek” jak mam
być szczera). Poza tym nie oszukujmy się, droga do serca zołzy wiedzie przez
żołądek, nie jestem jakimś podgatunkiem. Uznałam, że zapracował sobie chłopak
na pięć minut mojej uwagi. Wiecie, zanim wspomnę o Annie, potrzebującej mojej
pomocy, ewentualnie powiem, że muszę się z kimś przywitać. Tylko że to pięć
minut przerodziło się praktycznie w cały wieczór (z przerwami na babskie zebrania
w toalecie i dziękowanie za życzenia).
Pozwoliłam
rozgościć się na tyle, że zaciągnęłam szatyna do kuchni, gdzie ostatecznie
wzięłam wszystko na yolo i z łyżką stołową i najlepszym prezentem urodzinowym
pod słońcem rozsiadłam się na kuchennym blacie.
-
Skąd wiedziałeś, że będę umierać z głodu?
-
Nie miałem pojęcia. Zwłaszcza, że przed chwilą mignęła mi w salonie całkiem imponująca
dostawa pizzy.
-
O, nie. Ona nie jest dla mnie - oburzyłam się. – Ta jest z ananasem. Anne zawsze
zamawia z ananasem, którego nienawidzę – pokręciłam głową nie tyle z
niedowierzaniem, co ze zniesmaczeniem. Ananas pasuje do pizzy tak jak ja do
Jezusa z „The Walking Dead”. To po prostu nie miałoby racji bytu (w tym
przypadku ananas to ja – prawie nikt go nie lubi i jest jakiś taki rzucający
się w oczy, by nie powiedzieć: oczojebny, za to dla odmiany nie ma osoby, która
nie pragnęłaby pizzy, no nie?). Jon wyglądał na oburzonego. No tak, nie
wyglądało to dobrze. Moje urodziny, a ta flądra nie pozwoliła mi nawet na
wybranie dodatków. – To nie tak. Mamy taką umowę, że zamawiamy pizzę, której
nie lubię, żebym nie mogła jej zjeść.
Dobra,
myślę, że wcale nie poprawiłam sytuacji. Jego opinia o Anne była już przesądzona.
Nie wiedział o mnie wszystkiego, no nic. Nie czas na zwierzenia.
Rozmawialiśmy.
Tylko rozmawialiśmy. Przynajmniej dopóki nie skończył się beforek i towarzystwo
nie przeniosło się do klubu, bo później głównie tańczyliśmy, a ponieważ to był
dziwny okres w moim życiu, wywijałam na parkiecie niczym Rihanna w teledysku do
piosenki „Work”. Miało też miejsce jakieś poważniejsze całowanie w szyję,
właściwie nie wiem nawet od czego to się zaczęło. Wiem za to, że byłam już
wtedy nieźle wstawiona. On przypuszczalnie również. W końcu wysłuchiwał mojego
marudzenia przez dobrych kilka godzin, a ja jestem mistrzynią w shit talkingu. Próbował
też pocałować mnie w usta, ale ja tylko uśmiechnęłam się jeszcze szerzej, bo
musicie wiedzieć, że szczerzyłam się wtedy, jakby paraliżowi uległa większa
część mojej twarzy, uniemożliwiając mi okazywanie innych emocji. Cmoknęłam go w
usta, mówiąc, że dostanie takiego „przyjacielskiego buziaka” (jakby całowanie w
szyję także było przyjacielskim gestem, pieprzyć logikę). Na samo wspomnienie
rzeczy, które wygadywałam, żołądek podchodzi człowiekowi do gardła, ale co
zrobić.
Przemawiało
przeze mnie masło orzechowe. Kurczę, czy to, że wyczyniałam takie rzeczy po tym
jak wręczył mi ten swoisty prezent czyni ze mnie skończoną slut? I wreszcie: jaki
rodzaj slut dostaje zapłatę w postaci masła orzechowego? Ewidentnie nie byłam
dobra w tym fachu, ale żeby aż tak?
Po
północy przyszedł ten nieszczęsny sms od Evana, a ja wyszłam na zewnątrz, żeby
się przewietrzyć. Jon zajrzał mi przez ramię i przez ten ułamek sekundy, zanim
zdołałam zablokować telefon (pewnie trwało to znacznie dłużej, wiadomo jak
jest, po pijaku palce odmawiają posłuszeństwa) najwyraźniej zdołał przyjrzeć
się ikonce ze zdjęciem nadawcy.
-
To twój ojciec?
-
Nie, ale też zdarza mi się mówić na niego „daddy” – odparłam, dumna z własnego
żartu słownego. Dopiero później policzki zaczęły mnie palić prawdziwym
płomieniem. Toral nie wiedzieć czemu nieco się zdystansował.
Dziesiąty
kwietnia. Dzień po moich urodzinach. Właściwie kilka godzin po imprezie. Po alkoholu
zazwyczaj nie potrafię długo spać, zwłaszcza, kiedy zadręczam się wspomnieniami
głupot, które wyczyniałam. Jon. Było mi strasznie głupio. Nie wiem tylko, czy
mój self-hating był spowodowany tym, że pozwoliłam mu na tak dużo, czy może
tym, że nie pozwoliłam na więcej i wszystko spieprzyłam.
„Przepraszam, na
śmierć zapomniałem. Musimy poważnie porozmawiać. Zastanawiam się nad rozwodem”.
Jaki to rodzaj
urodzinowych życzeń?
_______________________________
Utkwiłam gdzieś w połowie i
dłuuuuuuuugo nie potrafiłam się wziąć za pisanie. Aż wreszcie nadeszły moje
urodziny. W dodatku wzięło mnie na wspomnienia. I jakoś poszło. Mam nadzieję,
że nie jest to skończony shit.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz