niedziela, 10 kwietnia 2016

Rozdział 2. Shake me down

            Nie kocham Evana. Ciągle to powtarzam. Przynajmniej samej sobie, bo obnoszenie się z tego typu oświadczeniem nie byłoby zbyt taktowne. Czasami go nienawidzę. Wyobrażam sobie jak rozmawiam z jego żoną, jak z detalami opowiadam o romansie, wymieniam miejsca, do których mnie zabrał, wtrącam jakieś szczegóły z ich pożal się Boże pożycia małżeńskiego, żeby móc przy tym zrobić usatysfakcjonowaną minę, która mówiłaby: „tak, wiem o tym wszystkim”. Wybrałam już nawet strój, w którym miałabym jej o wszystkim powiedzieć, bo oczywiście musiałabym wyglądać iście seksownie, żeby od razu było wiadomo dlaczego się mną zainteresował. Czerwona sukienka z głębokim dekoltem, szpilki. Jestem do bólu szablonowa, ale chyba nie dałoby się tego zrobić  w lepszy sposób.
            Tak naprawdę nie wiem co sprawiło, że Evan zwrócił na mnie uwagę, ale jak mniemam, ma chłopak swój typ – młoda i głupia. Dobra, może trochę przed nim udawałam, zwłaszcza na początku. Każdy facet lubi, gdy łaskocze się jego ego, więc dosyć często padało z moich ust „och, naprawdę?”, „nie miałam pojęcia!”, „nigdy o tym nie słyszałam”. Później pozwoliłam sobie na odrobinę szczerości i teraz jestem bardziej cyniczna, właściwie wkroczyłam już chyba w fazę skończonej zołzy. Najwyraźniej mu to odpowiada. Mówi, że lubi kobiety z charakterkiem. Lubi podrapane plecy i lubi nasze kłótnie, które kończą się takowymi zadrapaniami. Jestem „kobietą z charakterkiem” i kurczę, odpowiada mi ta wersja samej siebie.
            Nie kocham Evana, dlatego nie potrafię zrozumieć, dlaczego właśnie wygłosiłam deklarację o całkowicie odmiennej treści, bez tego nieszczęsnego „nie” na początku zdania. Jasna cholera. Nie dość, że coś takiego padło z moich ust po raz pierwszy (serio, serio), to jeszcze było kłamstwem. Spanikowałam, dobra? Spanikowałam, bo Evan stwierdził, że lepiej będzie, jeśli od siebie odpoczniemy, a ja nie byłam na to gotowa. Jeszcze nie teraz. Jasne, w teorii strategia odrywania plastra, no wiecie, zasada „szybko i bezboleśnie” wydaje się tą najbardziej odpowiednią, ale z niektórymi uzależnieniami trzeba postępować ostrożnie, lepiej stopniowo zmniejszać dawkę niż odciąć się całkowicie i narazić się na narkotykowy odpowiednik efektu jojo.
            Od chwili, w której powiedziałam to nieszczęsne „kocham cię”, przyglądał mi się z zatroskaną miną, tak jak patrzy się na dziecko, które ogłasza, że nie może pójść do szkoły, bo ma gorączkę. Jakby stwierdził, że coś ze mną nie tak. I wtedy to do mnie dotarło. Było mu mnie żal. Pewnie myślał sobie: „złotko, to nic dla mnie nie znaczyło”. Szukał słów, które wyraziłyby to w odpowiednio delikatny, aczkolwiek dosadny sposób. Rany, to miał być koniec? Nie spodziewałam się, że tak to będzie wyglądało. Do bólu kiczowato. On, spoglądający na mnie zza ramienia, w pośpiechu zapinający koszulę. Ja –chwytająca się brzytwy. Gdyby mnie uprzedził, że tego wieczora będę tonąć, zrobiłabym to, cholera, w bardziej kusym bikini.
            Nie chciałam go. Nie chciałam jego durnej fryzury, której nie powstydziliby się Beatlesi, nie chciałam wydatnych ust i całego przesyconego arogancją jestestwa, ale wyobrażanie sobie go z inną to już całkiem inna sprawa. O ile do tego, że była w jego życiu pani Walker zdążyłam już przywyknąć, to wiedziałam, że prędzej czy później znajdzie się jakaś Chloe 2.0. i kurczę, tego nie mogłam już zdzierżyć. Znalazłam się na przegranej pozycji i nie miałam na to wpływu. Od początku do końca o wszystkim decydował tylko i wyłącznie on. Ot, od czasu do czasu dawał mi jakieś pozory kontroli, żebym myślała, że ta relacja jest taka do bólu obustronna.
Na pierwszym spotkaniu zamówił za mnie gin z tonikiem. I później już zawsze serwował mi ten nieszczęsny gin z tonikiem, mówiąc, że to nasz drink. Nasz mały rytuał. Nie cierpiałam tego. Gin o posmaku mydlin i gorzki tonik, cóż za połączenie! A jednak tego dnia zgodziłabym się wypić całą cysternę tego ustrojstwa, byleby tylko uniknąć tej rozmowy (dobra, to fizycznie niemożliwe, ale wiecie co mam na myśli).
            - Rozumiem. Jesteś kochankiem. Ale o dziwo jesteś też tatuśkiem. Ja jestem tylko kochanką. Może to i strategia stabilna ewolucyjnie, ale…
            - Martwię się o ciebie – uciął mój socjobiologiczny wywód, chwytając mnie za rękę. Zrobił to tak niespodziewanie i pewnie, że niemal zmroził mnie jego dotyk. Szybko ją wycofałam. Gdybym brała udział w wyścigach w ubieraniu się, to ja i mój szary, wełniany sweterek nie mielibyśmy sobie równych. Naciągnęłam rękaw na dłonie i spuściłam wzrok. - Nie mówię, że tego właśnie chcę. Sugeruję tylko, że najpierw powinnaś doprowadzić się do porządku. Oboje powinniśmy – ze skupieniem wymalowanym na twarzy, uważnie artykułował każde zdanie, ostrożnie stąpając po słowach, jakby bał się, że gdy padnie „słowo-klucz”, rzucę się na niego z obcążkami do paznokci. Nie wiem, w sumie ten scenariusz na tamtą chwilę jak najbardziej mógłby się sprawdzić, gdyby tylko ktoś w odpowiednim momencie podsunął mi ów potencjalne narzędzie zbrodni do ręki.
            To nie tak, że wreszcie zamilkł, ale w tym momencie przestałam go słuchać. W głowie pobrzmiewała mi piosenka „99 problems” Jaya-Z. I've got 99 problems but a bitch ain't one. Ja byłam jego bitch. A on próbował się pozbyć problemu. Wspomniał coś o napiętym grafiku w pracy. I o podejrzliwości pani Walker. Po raz pierwszy w natłoku informacji przemycił jej imię. Jessica. Moje wyrzuty sumienia miały teraz nie tylko adres, telefon domowy i łóżko, dzielone z Evanem. Moje wyrzuty sumienia zyskały duży biust, ładnie zakreśloną talię, a na imię im było: Jessica. Do tej pory specjalnie się nad tym nie zastanawiałam. Ba, nawet nie do końca traktowałam ją jako osobę. Była raczej odległą koncepcją. A teraz pojawiła się w moim życiu, żeby sprzedać mi porządnego kopniaka w twarz, chociaż, jak sugerował mój lewy nadgarstek – i tak już nie było ze mną najlepiej (nigdy się nie cięłam, ale miałam ten brzydki nawyk wbijania paznokci w skórę, ilekroć „chciałam coś poczuć” i tym razem trochę mnie poniosło, nie wyglądało to dobrze). Kiedy wyobrażałam sobie jak wpadam do ich mieszkania i biorę panią Walker na słówko, skupiałam się tylko i wyłącznie na moim monologu. Jako że moja relacja z jej mężem była od początku do końca czymś skrajnie nieodpowiednim, starałam się wypierać z myśli całą tę część, która czyniła mnie skończoną bitch i właściwie koncentrowałam się tylko na tym, by przedstawić Evana w niekorzystnym świetle, ale przecież w jej oczach to ja byłam suką, próbującą zrujnować jej dotychczasowe życie.
            Moment realizacji. Znowu trzymałam rękę na spuście rewolweru, wycelowanego w moją głowę, ewentualnie stopę. Samozniszczenie. W tym jednym byłam naprawdę dobra. Jeden krok do przodu, dziesięć kroków w tył.
            - To nic takiego. Wiesz, że jestem kłębkiem nerwów.
            - Nie chodzi tylko o to. Spotykasz się z kimś? Przypadkiem zauważyłem fragment wiadomości na twoim telefonie.
            „Przypadkiem” – muszę go pochwalić za genialny dobór słów. Ja „przypadkiem” podsunęłam mu ów dowód łajdaczenie pod nos. Kojarzycie smsy, które pisałam praktycznie sama do siebie? Tak naprawdę od samego początku nie chodziło mi o to, żeby po pijaku wyświadczyć przysługę Jonowi Toralowi. Chciałam ukarać Evana za to, że nie poświęcał mi w ostatnim czasie wystarczająco dużo uwagi. Część mnie była też zapewne ciekawa jego reakcji, jeszcze inna część pragnęła przetestować jego cierpliwość, być może nawet doprowadzić do zerwania. Dlatego tak bardzo się w to wkręciłam.
           
***

            Dziesiąty kwietnia. Dzień po moich urodzinach. Przy porannej herbacie odpowiedziałam na resztę wiadomości z życzeniami. Nie było porozrzucanych po podłodze ubrań, a w moim łóżku nie znalazłam nagiego mężczyzny tuż po przebudzeniu. Koło łóżka leżał za to napoczęty słoik masła orzechowego. Uznałam to za dobry znak, chociaż widok jedzenia nieco mnie zemdlił. Może i jestem cliché, ale przynajmniej nie wyjętym-z-filmu-dla-nastolatek- cliché.
            „Przepraszam, na śmierć zapomniałem” – tak rozpoczynała się jedna ze wspomnianych wiadomości. Wysłana kilka minut po pierwszej, czyli już dziesiątego.
            Pieprz się, Evan, odpowiedziałam w myślach w chwilę po jej otrzymaniu i zabrałam się za kolejnego drinka, ale żadna porcja alkoholu nie dodała mi na tyle odwagi, żeby przeczytać całość. A później powiadomienie na ekranie telefonu zostało zastąpione następnym i mogłam go już spokojnie ignorować bez wyrzutów sumienia. To był mój dzień, a mówiąc dokładnie – moja noc. I've got 99 problems but a bitch ain't one.
            Zaletą posiadania kilku przydatnych koneksji w Londynie było to, że na moim przyjęciu urodzinowym, którego zorganizowanie zajęło kilkanaście minut (w stu procentach spontaniczna decyzja) i jednego drinka, wypitego w odpowiednim towarzystwie, znalazło się parę interesujących osób. Wiadomo jak to działa. Anne znała kogoś, kto znał kogoś, kto znał Hectora (nie musiałyśmy więc zwrócić się bezpośrednio do niego, żeby przytargał swoje umięśnione cztery litery na ten event). Tak to się zazwyczaj zaczyna i – jak w moim przypadku – kończy. Anne miała też do dyspozycji mieszkanie ojca, którym miała się opiekować pod jego nieobecność i które postanowiła trochę sprofanować.
            Brzydsza koleżanka Hectora (w ramach przypomnienia: Jon) też tam była.
            - Zabłądziłeś? Birmingham jest gdzieś tam – obróciłam się wokół własnej osi i palcem wskazującym zaznaczyłam w powietrzu kilka punktów, żeby broń Boże nie domyślił się jak bardzo znikoma jest moja orientacja w terenie. Uśmiechnął się, mamrocząc pod nosem coś na kształt urodzinowych życzeń. Wykorzystałam go, żeby wzbudzić zazdrość w Evanie i nie czułam się z tym najlepiej, nawet jeśli ta drobna manipulacja była istotnie /drobną/ manipulacją. Poczułabym się z tym jeszcze gorzej tylko wtedy, gdyby był dla mnie miły, więc postanowiłam go jakoś spławić. I właśnie wtedy, gdy wypatrzyłam Annie, niosącą pokaźną wieżę, zbudowaną z kilku papierowych pudełek, na których widniało logo popularnej pizzerii i chciałam to wykorzystać jako ten „wygląda jakby potrzebowała mojej pomocy” rodzaj wymówki, on wyciągnął zza pazuchy słoik masła orzechowego i wręczył mi go, wyraźnie skonsternowany. Jak później przyznał – bał się mojej reakcji. Parsknęłam śmiechem. Moja bio na istagramie głosiła wtedy: „Arsenal jest w mojej krwi, tak samo jak masło orzechowe”.
            Jeżeli istnieje coś, co jest w stanie rozczulić moje sucze, przesączone cynizmem serce, to są to właśnie przemyślane prezenty, takie, które krzyczą: „znam cię”, „wiem o tobie więcej niż mogłoby się wydawać” (albo i „wiem cokolwiek” jak mam być szczera). Poza tym nie oszukujmy się, droga do serca zołzy wiedzie przez żołądek, nie jestem jakimś podgatunkiem. Uznałam, że zapracował sobie chłopak na pięć minut mojej uwagi. Wiecie, zanim wspomnę o Annie, potrzebującej mojej pomocy, ewentualnie powiem, że muszę się z kimś przywitać. Tylko że to pięć minut przerodziło się praktycznie w cały wieczór (z przerwami na babskie zebrania w toalecie i dziękowanie za życzenia).
            Pozwoliłam rozgościć się na tyle, że zaciągnęłam szatyna do kuchni, gdzie ostatecznie wzięłam wszystko na yolo i z łyżką stołową i najlepszym prezentem urodzinowym pod słońcem rozsiadłam się na kuchennym blacie.
            - Skąd wiedziałeś, że będę umierać z głodu?
            - Nie miałem pojęcia. Zwłaszcza, że przed chwilą mignęła mi w salonie całkiem imponująca dostawa pizzy.
            - O, nie. Ona nie jest dla mnie - oburzyłam się. – Ta jest z ananasem. Anne zawsze zamawia z ananasem, którego nienawidzę – pokręciłam głową nie tyle z niedowierzaniem, co ze zniesmaczeniem. Ananas pasuje do pizzy tak jak ja do Jezusa z „The Walking Dead”. To po prostu nie miałoby racji bytu (w tym przypadku ananas to ja – prawie nikt go nie lubi i jest jakiś taki rzucający się w oczy, by nie powiedzieć: oczojebny, za to dla odmiany nie ma osoby, która nie pragnęłaby pizzy, no nie?). Jon wyglądał na oburzonego. No tak, nie wyglądało to dobrze. Moje urodziny, a ta flądra nie pozwoliła mi nawet na wybranie dodatków. – To nie tak. Mamy taką umowę, że zamawiamy pizzę, której nie lubię, żebym nie mogła jej zjeść.
            Dobra, myślę, że wcale nie poprawiłam sytuacji. Jego opinia o Anne była już przesądzona. Nie wiedział o mnie wszystkiego, no nic. Nie czas na zwierzenia.
            Rozmawialiśmy. Tylko rozmawialiśmy. Przynajmniej dopóki nie skończył się beforek i towarzystwo nie przeniosło się do klubu, bo później głównie tańczyliśmy, a ponieważ to był dziwny okres w moim życiu, wywijałam na parkiecie niczym Rihanna w teledysku do piosenki „Work”. Miało też miejsce jakieś poważniejsze całowanie w szyję, właściwie nie wiem nawet od czego to się zaczęło. Wiem za to, że byłam już wtedy nieźle wstawiona. On przypuszczalnie również. W końcu wysłuchiwał mojego marudzenia przez dobrych kilka godzin, a ja jestem mistrzynią w shit talkingu. Próbował też pocałować mnie w usta, ale ja tylko uśmiechnęłam się jeszcze szerzej, bo musicie wiedzieć, że szczerzyłam się wtedy, jakby paraliżowi uległa większa część mojej twarzy, uniemożliwiając mi okazywanie innych emocji. Cmoknęłam go w usta, mówiąc, że dostanie takiego „przyjacielskiego buziaka” (jakby całowanie w szyję także było przyjacielskim gestem, pieprzyć logikę). Na samo wspomnienie rzeczy, które wygadywałam, żołądek podchodzi człowiekowi do gardła, ale co zrobić.
            Przemawiało przeze mnie masło orzechowe. Kurczę, czy to, że wyczyniałam takie rzeczy po tym jak wręczył mi ten swoisty prezent czyni ze mnie skończoną slut? I wreszcie: jaki rodzaj slut dostaje zapłatę w postaci masła orzechowego? Ewidentnie nie byłam dobra w tym fachu, ale żeby aż tak?
            Po północy przyszedł ten nieszczęsny sms od Evana, a ja wyszłam na zewnątrz, żeby się przewietrzyć. Jon zajrzał mi przez ramię i przez ten ułamek sekundy, zanim zdołałam zablokować telefon (pewnie trwało to znacznie dłużej, wiadomo jak jest, po pijaku palce odmawiają posłuszeństwa) najwyraźniej zdołał przyjrzeć się ikonce ze zdjęciem nadawcy.
            - To twój ojciec?
            - Nie, ale też zdarza mi się mówić na niego „daddy” – odparłam, dumna z własnego żartu słownego. Dopiero później policzki zaczęły mnie palić prawdziwym płomieniem. Toral nie wiedzieć czemu nieco się zdystansował.
            Dziesiąty kwietnia. Dzień po moich urodzinach. Właściwie kilka godzin po imprezie. Po alkoholu zazwyczaj nie potrafię długo spać, zwłaszcza, kiedy zadręczam się wspomnieniami głupot, które wyczyniałam. Jon. Było mi strasznie głupio. Nie wiem tylko, czy mój self-hating był spowodowany tym, że pozwoliłam mu na tak dużo, czy może tym, że nie pozwoliłam na więcej i wszystko spieprzyłam.
„Przepraszam, na śmierć zapomniałem. Musimy poważnie porozmawiać. Zastanawiam się nad rozwodem”.
Jaki to rodzaj urodzinowych życzeń?

           
_______________________________


Utkwiłam gdzieś w połowie i dłuuuuuuuugo nie potrafiłam się wziąć za pisanie. Aż wreszcie nadeszły moje urodziny. W dodatku wzięło mnie na wspomnienia. I jakoś poszło. Mam nadzieję, że nie jest to skończony shit.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz